Po wczorajszym małym ogłoszeniu na Fb (ale nie tylko) dostałem kilka inspiracji na tematy wpisów. Już miałem jeden z nich poruszać, ale w nocy (po 2:00) otrzymałem od kolejnej mojej modelinki jej “parę słów” wrażeń po przebytych dwóch sesjach. Dzięki bardzo Ola!

Jak masz ok. 5 min czasu, zapraszam do lektury tego
co prawda filozoficznego, ale dość lekko napisanego tekstu 🙂


Zostałam poproszona o wpis do cyklu „Oczami modelinki”. Choć w mojej skromnej opinii uznawanie mnie za modelkę jest sporym nadużyciem. Wszak pozowałam w swoim życiu zaledwie dwa razy. A wyniki obu sesji znajdują się na tej samej stronie, co i ten tekst. Mało imponująca lista dokonań, jak na tytuł modelki. Choć same zdjęcia uznaję już za imponujące. I tu należą się w pełni zasłużone ukłony w stronę fotografa.

Jednak nie mogąc negować faktów, biorąc na barki pełną odpowiedzialność za swoje czyny, przyznaję, bez najmniejszej skruchy, a wręcz z dumą, że wcieliłam się w rolę modelki. Tekst będzie o tym zaskakującym dla mnie ciągu zdarzeń. Na którego końcu stałam brudna i naga,
za metalową kratą. Przed obiektywem.

Zanim przejdę do bezpośrednich wydarzeń poprzedzających sesje zdjęciowe postaram się stworzyć portret osoby, która wzięła w nich udział. A która informację o staniu się modelką, choćby i amatorską, skwitowałaby pustym śmiechem jeszcze parę lat temu. 

Powodów dla których mogłoby się tak wydarzyć jest kilka. Pierwszy – naprawdę, mając wehikuł czasu, ktoś fatygowałby się powiadomić mało interesującą dziewczynę, że przytrafi jej się amatorskie pozowanie do aktów?
No poważnie, nie ciekawiej byłoby podziwiać dinozaury bądź oblężenie Konstantynopola? 

Drugi i trzeci – miała lustra. Te w przymierzalniach, łazienkach i bardziej alegorycznych szybach bądź kałużach. Oraz te w oczach innych ludzi. Oba te powody niejako
się przenikają i oba, przynajmniej ogólnikowo, omówię.
Bo co do pierwszego powodu myślę, że możemy być zgodni – jedziemy oglądać dinozaury.

Nie łatwo jest uwierzyć w rolę modelki, patrząc w lustro
i widząc człowieka ledwo mieszczącego się w ramach przeciętności. I nie mówimy tu o górnej granicy normy.
A i patrzące w odbicie oczy – młode, widzące w wyższym kontraście – nie były sprzymierzeńcami. I widziały, każdą skazę, każdy nadprogramowy kilogram. A wokół idealne ciała modelek na każdym szyldzie, w każdej reklamie. 

Niezbyt pomocne były też oczy innych. Cudowne czasy szkolne, gdzie najbezpieczniej było niezbyt się wyróżniać,
nie wchodzić w drogę, nie mieć własnego zdania.
To nie są żadne wyrzuty, i te oczy były młode, bardziej zerojedynkowe. Jednak nie można ich wykluczyć jako czynnika wpływającego na osobowość. A nie oszukujmy się, młodość to czas, gdy jest ona najbardziej plastyczna i może rzutować przez kolejne lata, czasem całe życie. Powodując brak pewności siebie, wiary we własną sprawczość
czy doprowadzaniem swojego ciała do ruiny.

Ile złych rzeczy może się wydarzyć nasiąkając tym brakiem wiary w siebie? Słysząc głosy zakazu, nakazu, mówiące
o tym co powinno się robić, a czego nie, co wypada, a co nie. Dobre rady co należy mówić, jak wyglądać, zachowywać się. Wszystko dla naszego dobra. I jak to się dzieje, że te zewnętrzne głosy uznajemy za bardziej kompetentne?
Od tego, który pierwszy nas wita rano a wieczorem utula
do snu – własnego. I staje się coraz cichszy, ledwo słyszalny. Jak długo można żyć wypierając własne „ja” z własnego życia? Będąc dla siebie najokrutniejszym sędzią,
nie pozwalając sobie na żadne uchybienie, w strachu przed tymi zewnętrznymi głosami? Niektórzy potrafią całe życie. Choć prawdopodobnie w końcu każdy będzie musiał porozmawiać sam ze sobą. I oby to nie było za późno.

Mi udało się w końcu odnaleźć ten głos. To zajęło sporo czasu, gdzie nie obyło się bez błądzenia za złudnym echem. Jednak gdy zaczęłam uczyć się języka własnego „ja”, wracała wiara we własną sprawczość. Droga, wciąż wyboista, zaczęła się prostować. 

I tak dotarliśmy do głównej przyczyny mojej fanaberii, aby stanąć przed obiektywem. Skończyłam na swojej skórze tatuaż, o którym marzyłam 10 lat, a nie miałam wcześniej odwagi (ani wsparcia) by go zrobić. Jego tworzenie trwało dwa lata. Bądź co bądź, kawał drapieżnika teraz pilnuje moich tyłów. 

I tak wykrystalizował się pomysł: dlaczego nie zrobić zdjęć, które by prezentowały ten upragniony przeze mnie tatuaż? Tak trafiłam na Andy’ego. Niesamowicie sympatycznego, dobrego człowieka. A co najważniejsze, z perspektywy osoby, która nigdy nie pozowała – na wskroś profesjonalnego. Podczas sesji wspólnie określaliśmy konkretne kadry i pozy. A to, co zobaczyłam już na wyświetlaczu aparatu przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Dla nieprofesjonalnego oka już to było gotowym zdjęciem, nie potrzebującym żadnej obróbki
w programie graficznym!

Więcej zdjęć z tej sesji: Z atramentem pod skórą

Zaskoczona tą swobodą, którą czułam podczas sesji zgłosiłam się jako chętna w razie, jakby potrzebował kogoś do postawienia przed obiektywem. 

Kolejna sesja różniła się od poprzedniej. Nie była to ustronna sala fotograficzna, a chłodny, wrześniowy wieczór
w plenerze. A i towarzystwo było szersze, w końcu, modelki były trzy. 

Tym razem to nie była moja fanaberia, a konkretny zamysł fotografa. Pomimo tego, co również jest wyznacznikiem profesjonalizmu, poczucie bezpieczeństwa modelek było
na pierwszym miejscu, a wszystko było w zgodzie z tym
co mogę/chcę/potrafię zrobić.

Kończąc ten wywód podzielę się swoim największym wrażeniem odnośnie tych sesji.
W biegu między kolejnymi obowiązkami dnia codziennego, zapominamy o jednym istotnym obowiązku – tym który mamy wobec siebie. Nie będę tutaj namawiała do udziału
w sesjach gdzie pozuje się nago, ale już do sesji samej w sobie – tak. Warto czasem zrobić coś dla siebie, coś dzięki czemu zobaczymy siebie oczami innej, tak afirmacyjnej osoby. I nagle może się okazać, że lustro może kłamać.


Spodobał Ci się tekst? Daj lajka lub komcia na Fb – niech go algorytmy poniosą 😉

26 września 2021